Forum Pink Floyd Strona Główna
 Forum
¤  Forum Pink Floyd Strona Główna
¤  Zobacz posty od ostatniej wizyty
¤  Zobacz swoje posty
¤  Zobacz posty bez odpowiedzi
Pink Floyd
BRAIN DAMAGE - Najlepsze polskie forum o Pink Floyd
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie  RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 
 
recenzje
Idź do strony 1, 2, 3  Następny

Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Pink Floyd Strona Główna -> Any Colour You Like Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
recenzje
Autor Wiadomość
Raziel
Pink


Dołączył: 09 Kwi 2006
Posty: 2046
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Zielona Góra

PostWysłany: Pon 13:30, 30 Paź 2006    Temat postu: recenzje
 
Niniejszym zakładam nowy temat, dla ludzi chętnych pisać recenzje albo chociaż trochę więcej niż jedno zdanie na temat płyt, różnych zespołów, Pink Floyd raczej nie, bo są na to odpowiednie działy.

Ja zacznę...

King Crimson - "Red"




Jakoś tak wcześniej nie zauważałem tej płyty. Owszem słuchałem, słuchałem...ale dopiero teraz usłyszałem. I wręcz mnie poraziła.

Wydaje mi się, że podstawowym przekazem jest kontrast. A raczej brak kontrastów. Albo ich nieodłączność. Jak jest czarny, to jest i biały. I nie ma wyjątków.

Sztuka podzielona na pięć aktów. Czego tu nie ma. King Crimson rzuca nami, pojęcia sen i koszmar zyskują całkiem nowe oblicze. Jest tu i ból, i rozkosz, jest i niespełnione marzenie wiecznego dziecka, i realny koszmar pacjenta zakładu dla obłąkanych. Jest tu spacer po parku, jazda nocą po autostradzie pod prąd, wściekły płomień, tęcza po deszczu, najeżona kolcami sala tortur... Dzieło bardzo psychodeliczne, pobudzające wyobraźnię i każdy z wymienionych obrazów mógłby się znaleźć w domniemanym filmie do płyty...

"Red". Krew, morderstwo, oraz wielka machina, fabryka pełna taśm, kół zębatych, dymu i zapachu węgla... "Fallen Angel", który tak płynnie przechodzi od rozmarzenia i błogości do strachu, koszmaru. "One More Red Nightmare" - tajemnicza czerwona pigułka, która wywołuje wizje co najmniej niecodzienne..."Providnce" niczym szare pmieszczenie bez wyjścia, z otworami w ścianach przez które ktoś wpuścił chmarę moskitów... I wrszcie nieśmiertlny "Starless" - rozliczenie z życiem, w którym bywało różnie...

Jak pisałem najbardziej pociągające w tej płycie są kontrasty, różnorodność i przy tym doskonale wyważona dramaturgia. Bez niej ta płyta nie pobudzałaby tak wyobraźni i nie wywoływała takich realnych emocji. Przykładem może być "Starless" - na początku łągodny, nostalgiczny , gdy nagle ciśnienie zaczyna rosnąć...

Podobają mi się takie płyty, które sa w stanie otworzyć coś w środku, które nie są tylko zbiorem piosenek. Taką płytą jest "Red". Można pisać, że wyprzedziła swoją epokę, ale to nieprawda - dla niej po prostu takie pojcie nie istnieje. Gdyby się ukazała dzisiaj, wywołaby chyba takie same odczucia. Inna sprawa, czy muzyczny świat wyglądałby tak samo, gdyby nie nagrane ponad 30 lat temu "red"...

Można pisać jeszcze o umiejętnościach technicznych muzyków, o wyczuciu rytmu, o solówkach itp ale czy to ma sens? Tą płytę się chłonie, a nie zastanawia nad dokładnością wykonania poszczególnych akordów. A że przy okazji złamali kilka muzycznych tabu ... cóż, o to przecież chodzi! W muzyce jak we wszystkim są zasady, jednak najciekawsze efekty uzyskuje się łamiąc je.

Na razie pozostawiam bez ceny, jednak na pewno nie zejdzie niżej niż 9 (lubię skalę 10-stopniową, jest dość wiargodna). Nad 10 muszę się zastanowić, bo konkurencja jest duża. Smile

Edit.

Jedno co mi nie pasuje to okładka. Bradzo słaba. I niczego sobą nie przekazuje, nie odzwierciedla muzyki. To powinno być coś, tak jak sama muzyka, bardo psychodelicznego, przerażającego i pięknego zarazem. Ja bym dał takie coś:


Powrót do góry Zobacz profil autora
Dr.Wall
Lucifer Sam


Dołączył: 18 Wrz 2006
Posty: 333
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Wto 9:34, 31 Paź 2006    Temat postu: Re: recenzje
 
Raziel napisał:


Podobają mi się takie płyty, które sa w stanie otworzyć coś w środku, które nie są tylko zbiorem piosenek. Taką płytą jest "Red". Można pisać, że wyprzedziła swoją epokę, ale to nieprawda - dla niej po prostu takie pojcie nie istnieje. Gdyby się ukazała dzisiaj, wywołaby chyba takie same odczucia. Inna sprawa, czy muzyczny świat wyglądałby tak samo, gdyby nie nagrane ponad 30 lat temu "red"...

Można pisać jeszcze o umiejętnościach technicznych muzyków, o wyczuciu rytmu, o solówkach itp ale czy to ma sens? Tą płytę się chłonie, a nie zastanawia nad dokładnością wykonania poszczególnych akordów. A że przy okazji złamali kilka muzycznych tabu ... cóż, o to przecież chodzi! W muzyce jak we wszystkim są zasady, jednak najciekawsze efekty uzyskuje się łamiąc je.



Podzielam Twój entuzjazm - ja też bardzo lubię tą płytę - muszę jednak przyznać, że Twoja interpretacja jest ... hmm...(niewiem jak to określić) o tyle ciekawa co i dość odważna. Przyznam się, że przy słuchaniu KC zawsze bardziej skupiałem się na muzyce i emocjach jej towarzyszących niż na przekazie słownym (drażniła mnie stylistyka Sinfielda na wcześniejszych płytach), a płyta niewątpliwie emocja wzbudza, więc każdy może interpretować ją dowolnie. Co do kontrastów to wydaje mi się, że każda płyta KC jest napakowana kontrastami. Przy pierwszym przesłuchaniu i znając tylko In the court... płyta faktycznie może wydawać się "niestrawną". Jeżeli jednak śledziło się cały dorobek płytowy zespołu i będąc już trochę oswojonym z wizjami Fripa, Red wydaje się wtedy być naturalną konsekwencją Lark's Tongues in Aspic i Starless and Bible Black. Gdy na dobre poznałem King Crimson to wydawało mi się, że tak mniej więcej wyglądałaby muzyka Pink Floyd gdyby z zespołu nie odszedł Syd. Oczywiście nie można tutaj porównywać umiejętności Fripa i Barretta ale wrażliwość i podejście do tworzenia muzyki podobne. Należy tylko żałować, że choroba psychiczna uniemożliwiła mu (Sydowi) rozwój muzyczny. Lark's Tongues In Aspic stawiam jednak nieco wyżej od Red (może dlatego, że więcej tam smyczków) więcej w niej magii, a gra Bruforda na bębnach to mistrzostwo świata.

Cytat:

Jedno co mi nie pasuje to okładka. Bradzo słaba. I niczego sobą nie przekazuje, nie odzwierciedla muzyki. To powinno być coś, tak jak sama muzyka, bardo psychodelicznego, przerażającego i pięknego zarazem. Ja bym dał takie coś:


[/quote]

A co właściwie chciałbyś przez to powiedzieć?

Powrót do góry Zobacz profil autora
Dr.Wall
Lucifer Sam


Dołączył: 18 Wrz 2006
Posty: 333
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Wto 10:45, 31 Paź 2006    Temat postu:
 
Acha, (to już na koniec) zapomniałem dodać, że bardzo podobała mi się Twoja recenzja - przyjemnie się czyta, a i pomysł na temat jest godny pochwały. Czekam na kolejne!!! Może sam kiedyś, jak czas pozwoli, zamieszczę tutaj jakąś swoją recenzję...może Idea

Powrót do góry Zobacz profil autora
Raziel
Pink


Dołączył: 09 Kwi 2006
Posty: 2046
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Zielona Góra

PostWysłany: Wto 10:55, 31 Paź 2006    Temat postu:
 
Chciałbym powiedzieć: "zamierzasz przesłuchać płyty nietypowej, na której zawarte będą narkotyczne, psychodeliczne wizje, ale i też obserwacja życia, obserwacja o tyle rzeczywista, co bolesna" Wink

Ogólnie miałbym ochotę ujrzeć w stylu okładki obrazek w podobnej stylistyce co ten z "In The Court...". Powinno być w tym coś specyficznego i niedefiniowalnego, coś czego się nie da do końca wyjaśnić słowami, myśle że ten obrazek który podałem spełnia tą rolę (wg mnie oczywiście).

Skoro już przy okazji okładek jesteśmy to nie podoba mi się dawania na okładkę zdjęcia zespołu. Kojarzy mi się to z jakimiś boysbandami, których głównym (o ile nie jedynym) atutem jest uroda. Nie chcę generalizować, ale myślę, że ważniejsza jest muzyka niż wygląd artysty. Powinniśmy zapamiętać wizję, muzykę, a nie wygląd. taka okładka jak "Red" to moim zdaniem olewcze potraktowanie sprawy, pójście na łatwiznę i pozbawienie muzyki tego charakterystycznego obrazu, kontaktu wzrokowego, czyli roli jaką powinna spełniać okładka.

Oczywiście nie musi każdemu spodobać się obrazek, który zaproponowałem, jednak myślę, że większość przyzna mi rację: oryginalna okładka jest słaba.

Acha, co do tekstów: rzeczywiście, wcześniejsze liryki były, że to tak ujmę...oderwane od rzeczywistości. Nie każdemu musi się podobać umiejscawianie akcji w średniowieczu. Może jest w tym jakaś metafora, może nie, ja jej nie widzę (oczwiście są wyjątki, np. "21 Century Schizoid Man"). W sumie to nie czytałem wszystkich liryków, nawet ie przesłuchałem dokładnie wszystkich płyt, więc mogę się mylić. Jedno jest pewne: teksty na "Red" są życiowe. I są dobre.

Powrót do góry Zobacz profil autora
Raziel
Pink


Dołączył: 09 Kwi 2006
Posty: 2046
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Zielona Góra

PostWysłany: Wto 11:34, 31 Paź 2006    Temat postu:
 
Z cyklu "Raziel poleca" Wink :

Nurse With Wound - Thunder Perfect Mind



Zapewne nikt z forumowiczów nie zna tej płyty. Możliwe, że nawet nikt nie słyszał wykonawcy nawet z nazwy. I nic dziwnego. Steven Stampleton pod szyldem Nurse With Wound wyprodukował już całkiem pokaźną liczbę albumów, bez wyjątku ze specyficzną, trudną, dziwną, nie dającą się sklasyfikować muzyką. Dadaizm i surrealizm - te pojęcia najlepiej charakteryzują jego zamiłowania. Dark ambient, industrial, free jazz, dźwiękowy kolaż- to stylistyka przez niego umiłowana. Ciężko mi powiedzieć, czy komukolwiek z czytających tą recenzję, jeśli nawet uda się zdobyć ten album, spodoba się. Jedno jest pewne - warto zapoznać się z tą formacją. A zacząć najlepiej właśnie od tej płyty.

Tylko dwa utwory. Ale jakie - pierwszy z nich - "Cold" - trwa 23 minuty, drugi "Colder Still" już 33. Więc jedno jest pewne - progresja. Nie jest to jednak rock progresywny, bo gitar tu nie zaznacie. Nie zaznacie tu też wokali, nie licząc melodeklamacji z drugiego utworu.

"Cold". Rytm nadaje tu pralka. Będą też szczeknięcia psa, odgłos jakiejś korbki, i wiele innych niezydentifikowanych odgłosów. Wiele z nich bardzo hałaśliwych swoją drogą. W swojej muzycznej edukacji chyba nie spotkałem drugiego tak odhumanizowanego utworu. Nie ma w nim nic ludzkiego. I dobrze, bo takie było założenie. Słuchają tego, niezmiennie maluje mi się przed oczami taki obraz: świat na długo po katastrofie nuklearnej. Cywilizacja przetrwała pod ziemią, jednak nie są to ludzie, lecz ... maszyny. Sztuczna inteligencja stała się faktem. Ludzkość przestała być potrzebna. W tym zimnym świecie maszyny zaczynają grać własną "muzykę". Oczywistym jest, że będzie to muzyka inna od naszej. Będzie brzmiała jak wykonywanie programu komputerowego, będzie "zaprogramowana". Nieznośnie szybkie, ale beznamiętne, pozbawione uczuć tempo i mnóstwo wydawałoby się przypadkowych odgłosów - to trzeba usłyszeć!

"Colder Still" - jeśli się wsłuchać, można odnaleźć elementy z utworu poprzedniego. Jednak to zupełnie inna kompozycja. Przez pierwsze klkanaście minut brak rytmu. Mamy muzyczne plamy, szumy, skrzypienia tworzące dość "złośliwą" atmosferę. Jest mrocznie. Co jakiś czas zabrzmi podniosły ton, kojarzący mi się z motywem z "Odysei KOsmicznej" ("tako rzecze Zaratustra" - taki jest chyba oryginalny tytuł). Oczywiście jest to wizja. Dla mnie to retrospekcja w stosunku do "Cold". Czyli świat w momencie wybuchu bomby atomowej. Strach, zagłada, śmierć...i pojedynczy rozbitek, który (jak na razie) przetrwał. Po kilkunastu minutach pojawia się plemienny rytm i melodeklamacja czegoś...hmm chyba przypomina to pradawną modlitwę, nie sposób zrozumieć jej sensu. Czyżbyśmy cofali się do początków ludzkości? Ostatnie kilka minut wypełnione jest jakąś nadzieją, coś jakby spod zadymionego nieba wychylało się słońce. Może to nadzieja dla nas?

Polecam ,polecam, polecam. Niewątpliwie trudna to płyta, ale spróbować napewno warto. Nie szukajcie tego jednak w sklepach, bo po prostu nie znajdziecie. Taka muzyka nie wychodzi z podziemia. To, że nie jest znana nie znaczy jednak, że słaba, ale do tego chyba nie muszę nkogo przekonywać.

Dla ludzi odważnych, dla poszukujących - wyzwanie. Dla reszty - zapewne bełkot. Dla mnie arcydzieło.



Ostatnio zmieniony przez Raziel dnia Wto 11:40, 31 Paź 2006, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry Zobacz profil autora
Dawid
Eugene


Dołączył: 02 Maj 2006
Posty: 1256
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Bydgoszcz

PostWysłany: Wto 11:39, 31 Paź 2006    Temat postu:
 
Cytat:

Skoro już przy okazji okładek jesteśmy to nie podoba mi się dawania na okładkę zdjęcia zespołu.


Mam takie samo zdanie. To ewidetnie jst pójście na łatwiznę. Co do pomysłu na nowy temat: bardzo dobry pomysł. Ja sam (przynajmniej narazie) poprzestanę na czytaniu.

Powrót do góry Zobacz profil autora
Dr.Wall
Lucifer Sam


Dołączył: 18 Wrz 2006
Posty: 333
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Wto 13:05, 31 Paź 2006    Temat postu:
 
Raziel napisał:

Chciałbym powiedzieć: "zamierzasz przesłuchać płyty nietypowej, na której zawarte będą narkotyczne, psychodeliczne wizje, ale i też obserwacja życia, obserwacja o tyle rzeczywista, co bolesna" Wink



Acha... a to tak, z takim podejciem do tematu nowej okładki Red jestem skłonny przyznać Ci rację, ale te wizje to Twoja interpretacja Wink .

Raziel napisał:

Ogólnie miałbym ochotę ujrzeć w stylu okładki obrazek w podobnej stylistyce co ten z "In The Court...". Powinno być w tym coś specyficznego i niedefiniowalnego, coś czego się nie da do końca wyjaśnić słowami, myśle że ten obrazek który podałem spełnia tą rolę (wg mnie oczywiście).



Ale właśnie za bardzo może się kojarzyć z tą płytą (In the Court...) co nie znaczy, że jest to zły pomysł. Wydaje mi się jednak, że Frip raczej nie wymyśliłby takiej okładki. Często w wywiadach mówił, że odcina się od przeszłości, nie chce powielać tych samych schematów (dzięki temu zrezygnował m.in. z usług Peta Sinfielda) ponieważ uważał, że zespół na każdej płycie musi się rozwijać - pokazywać "nową twarz".

Raziel napisał:

Skoro już przy okazji okładek jesteśmy to nie podoba mi się dawania na okładkę zdjęcia zespołu. Kojarzy mi się to z jakimiś boysbandami, których głównym (o ile nie jedynym) atutem jest uroda. Nie chcę generalizować, ale myślę, że ważniejsza jest muzyka niż wygląd artysty. Powinniśmy zapamiętać wizję, muzykę, a nie wygląd. taka okładka jak "Red" to moim zdaniem olewcze potraktowanie sprawy, pójście na łatwiznę i pozbawienie muzyki tego charakterystycznego obrazu, kontaktu wzrokowego, czyli roli jaką powinna spełniać okładka.



I tak i nie. Boysbandy to boysbandy, a jak sam przyznajesz powinniśmy zapamiętać wizję, muzykę, a nie wygląd. Wszystkie płyty The Doors zawierają zdjęcia zespołu na okładkach, nie znaczy to jednak, że muzyka na ich płytach jest tak samo płytka jak większość komercyjnych zespołów boys or gearlsbandów. To wynika z faktu co ktoś uważa za ważne. Jeżeli zespół większą uwagę przywiązuje do treści zawartych w muzyce którą dana płyta firmuje to rezygnuje z symboliki zamieszczanej na okładce płyty. Czy jest to "olewcze" podejscie? Nie, to chyba nadinterpretacja. Okładka oczywiście może coś sugerować, (przykład Dark Side...), albo często może być zwykłym chwytem marketingowym (przykład Boysbandów), nie znaczy to jednak, że zespół pokroju King Crimson, który "olewa" okładkę dająć tam swoje foto nie ma nic ciekawego do zaproponowania. Reasumując King Crimson nie musieli dawać tam swojego foto, mogli wydać płytę z okładką całą w kolorze czerwonym i efekt byłby taki sam. Wink

Powrót do góry Zobacz profil autora
Raziel
Pink


Dołączył: 09 Kwi 2006
Posty: 2046
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Zielona Góra

PostWysłany: Wto 18:09, 31 Paź 2006    Temat postu:
 
I się z Tobą zgadzam, i nie Wink Wg mnie zdjęcie właśnie odciąga od tego co naprawdę ważne. Słuchasz płyty, patrzysz i myślisz: "o, Fripp ma dłuższą brodę" czy coś w tym stylu. Nie lubię zdjęć na okładce i pozostawiam to jako tylko moje zdanie, możesz się z nim zgodzić albo nie Wink

PS. Okładka w jednolitym kolorze to minimalizm. I on też coś mówi Wink Specjalizują się w nim np. Autechre, którzy wydali album bez tytułu, w czarnym pudełku, bez książeczki, czarna etykieta na CD i ogólnie brak choćby jedej literki, czegokolwiek Razz I dałbym tej okładce maksymalną notę, gdyby przyszło mi ją oceniać.

PS.2 Nie, nigdzie nie napisałem, że skreślam zespół przez okładkę. Broń Boże. Nie ocenia się ksiązki po okładce Wink Okładkę oceniam osobno, nie wliczam jej nawet do ogólnej oceny płyty.

Powrót do góry Zobacz profil autora
smith
Fearless


Dołączył: 01 Sty 2006
Posty: 2573
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ja cię znam

PostWysłany: Wto 19:16, 31 Paź 2006    Temat postu:
 
Omawiać każdy tekst , oraz dźwięki poszczególnych kawałków jest dla mnie zbyt trudne. Wielkim wyzwaniem dla mnie było choćby w tak uproszczonej formie przedstawić swoje odczucia z tą płytą, z tym zespołem, i sam sądzę że porwałem się z motyką na słońce. No ale cóż… werdykt wam pozostawiam

Joy Division - Closer (1980)


4 czerwca 1976. Sex Pistols gra w Manchester po raz pierwszy.Jest tylko 42 widzów.. ale każdy żywi się siłą, energią i magią..
Tymi słowami zaczyna się film 24 hour party people. Opowiada on dzieje wytwórni Factory i jej twórcy Tony Wilsona. On to właśnie był na premierze Sex Pistols, on i paru innych panów. Przyszłych geniuszy. Wśród nich był Martin Hannett. Później przyszedł 20 lipiec. Po koncercie Sex Pistols dwóch przyjaciół postanowiło założyć zespół "Warsaw" po co ja niby w ogóle o tym wspominam? Ano to ma dużo do rzeczy.

Zespół Warsaw z powodu, kapeli o tej samej nazwie zarejestrowanej w Londynie, musiał zmienić nazwę. Ian Curtis, wokalista zespołu, zafascynowany historią wymyślił nazwę - Joy Division. No i się zaczęło. Tony Wilson nawiązał z nimi kontakt, i po wydaniu pierwszej płyty "Unknown Pleasures" , oraz wielu koncertach w Manchesterze nastał czas na drugiego longplaya. Miał się okazać najważniejszym osiągnięciem zespołu, który istniał zaledwie dwa lata.

Do studia zaproszono już wyżej wspomnianego Hannetta, miał on odpowiadać za dźwięk całości.... zrobił coś niesamowitego. O ile wcześniejsze kawałki Joy Division, można przyrównać do zafascynowania Sex Pistols, o tyle utwory z "Closer"; to nowy krok naprzód. Hannett wydobył duszę zespołu i pokazał ją innym. Co to oznacza? Chłód. Zimno dreszcz prorokujące. Surowy brzdęk obola, wysunięty z dłoni, przy darowania go Charonowi. Hannett wszedł do wnętrza perkusji Morrisa i nakazał jej ";Teraz moja droga masz wydać z siebie dźwięki, jakich nie powstydzili by się nasi pradziadowie w jaskiniach. Masz być prymitywna do bólu, tak aby w nas wywołać najdziksze, najskrytsze instynkty. Mamy się lękać gdy, Steve (Morris) będzie dotykał twojej błony. Chcę abyśmy uciekali w kąty najciemniejszych pokoi, gdzie nawet cień nie dochodzi. Zrobisz to dla mnie słodka?*" Zrobiła. Wystarczy posłuchać "Atrocity Exhibition" aby się przekonać. Mnie osobiście przypomina to jaskiniowy stukot człowieka pierwotnego, który gra , aby koledzy ucztujący przy surowym mięsie jelenia, jeszcze bardziej się delektowali smakiem.

Dobijaliśmy się do drzwi najczarniejszych komnat piekła
Doprowadzeni do ostateczności wdarliśmy się do środka

("Decades")

Ian Curtis, poeta-urzędnik, a przy okazji wokalista Joy Division, przebija błonę nie tylko perkusji Morrisa, ale i bony bębenkowe słuchaczy, i swoim głosem dochodzi do duszy ludzkiej. Synteza dwóch niewidzialnych piękności. Dusza współgra instynktownie z jego wokalem. Nie daję mu się oprzeć, nie ma wyboru, łączy się.

Nigdy nie pojąłem, że aż tak daleko przyjdzie mi iść
Przez najczarniejsze zakątki zmysłów mi nie znanych

("24 hours")

"Głos zza grobu". Trafna opinia jak cholera. Trafia w samo sedno. Trafiła i mnie. Pomyśleć, że parę miesięcy później. Ian popełnia samobójstwo, i głos jego złączywszy się z odbiorcą tkwi w nim zza grobu. Co najdziwniejsze, przez swój głos ożywia komórki, aby zaczęły funkcjonować inaczej niż je nauczyliśmy. Nowa fala doznań.

Czcijmy wspaniałość kiedyś kochanych, których już wśród nas nie ma.
Mówiąc głośno jakby siedzieli wokół własnych stołów

("Eternal")

Do zzagrobowego wokalu Iana, i surowej jak mięso perki Steve`a dochodzi coś jeszcze. Bas Peter`a Hook`a. Chyba się nie pomylę (albo chybię o włos), jeśli napiszę, że bas Hook`a jako pierwszy w historii rocka był tak ważny jeśli idzie o całość brzmienia zespołu. "24 hours" czy "A means to an End" bez tego składnika, byłyby doprawdy całkiem innym kawałkiem o innej wymowie. Hook elektryzuje włosy na głowie, wyzwala (chyba jako jedyny z JD) energię drzemiącą w słuchaczu. Zaś "Isolation" bez współbrzmienia wspólnego: stuków perki, prowadzącego basu, ukrytej wśród gąszczy zmarzliny gitary Sumner`a oraz klawiszy, nie miałoby takiej wymowy introwertycznej. Introwertyzm, wyalienowanie, wygnanie samowolne od świata, to wszystko to synonim zarówno tekstów, jak i brzmienia Joy Division na krążku "Closer";. Już sama okładka płyty, fragment cmentarza w Genui, skłania do bezsilności. Jeśli opadną ci siły witalne przy odsłuchiwaniu tego krążka, to nie martw się. To tylko Ian. To aż Ian. I jego odbicie.

Czy to moja jedyna pomyślna zdobycz?
Izolacja



Ostatnio zmieniony przez smith dnia Pią 18:43, 16 Mar 2007, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry Zobacz profil autora
Raziel
Pink


Dołączył: 09 Kwi 2006
Posty: 2046
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Zielona Góra

PostWysłany: Wto 19:25, 31 Paź 2006    Temat postu:
 
Czy ja wiem...jak dla mnie to jest naprawdę dobrze napisane Very Happy Przy niektórych płytach ciśnie się do powiedzenia taki potok słów, że nie wiadomo od czego zacząć i na czym skończyć. Ważne natomiast jest to, że zachęciłeś mnie do zapoznania się z zespołem, do czego się zbierałem już przez długi czas. Smile

I o to w tym temacie chodzi.

Powrót do góry Zobacz profil autora
smith
Fearless


Dołączył: 01 Sty 2006
Posty: 2573
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ja cię znam

PostWysłany: Wto 19:33, 31 Paź 2006    Temat postu:
 
dla tego zespłu warto wydać nawet pieniądze pochowane w skarpetach. klasyk. wg. mnie stoją wyżej w hierarchii od the cure, jeśli idzie o 'cold-wave', postpunk. polecam.

Powrót do góry Zobacz profil autora
Gość






PostWysłany: Wto 20:31, 31 Paź 2006    Temat postu:
 
Właśnie skończyłem pisać roboczą wersję recenzji-sprawozdania z koncertu Fisha w Stodole, jutro postaram się zamieścić w oficjalnej wersji Smile

Powrót do góry
Raziel
Pink


Dołączył: 09 Kwi 2006
Posty: 2046
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Zielona Góra

PostWysłany: Pon 13:58, 13 Lis 2006    Temat postu:
 
Teraz zabiorą się za recenzję płyty zespołu ze ścisłej czołówki moich faworytów, czyli:

Skinny Puppy - Remission



Ile to już lat minęło od wydania pierwszej EP-ki Wychudzonego Szczeniaka Rolling Eyes <udaje, że pamięta tamte czasy>. Początek lat osiemdziesiątych, dicho zaczyna rządzić, Depeche Mode stają się sławni (nagrywając swoje pierwsze kiczowate płytki), a w dalekiej Kanadzie, w muzycznym podziemiu rodzi się odpowiedź na ten stan rzeczy. Rodzi się grupa, która przy pomocy tych samych środków co popularni tandeciarze będzie tworzyć niełatwą sztukę. Rodzi się Skinny Puppy.

Początkowo mieli być kanadyjską odpowiedzią na new romantic, ale bycie grzecznym zespołem szybko ich znudziło. Nagrywając pierwszą płytę nie zdążyli jednak odejść od tej stylistyki całkowicie. Stąd jeszcze piosenkowa budowa utworów (zwrotka-refren), - wprawdzie często zaburzona i uzupełniona utworami instrumentalnymi, ale jednak - stąd jeszcze sporo łatwej do wychwycenia melodii i czasami trochę kiczowate brzmienie ("Sleeping Beast"). Ale dzięki temu płyta ma specyficzny urok. Za to teksty już wieszczą schizofreniczną jazdę, która będzie się tylko rozkręcać z każdym albumem naprzód.

Fakt brzmienie już się zestarzało. Pierwsze płyty Skinny Puppy były nagrywane na syntetyzatorach analogowych, obycia w studiu też nie mieli, stąd trzeba sporo wybaczyć. Od ich trzeciej płyty nie można określić roku powstania, bo brzmią jakby były nagrane dzisiaj.

Album otwiera jeden z najsłynniejszych utworów Skinny Puppy - "Smothered Hope". Do dzisiaj grają go na koncertach. Bardzo przestrzenny, głeboki, smutny, zdecydowanie wielki utwór. Już pokazuje styl, w jakim zespól aranżuje utwory. Mocna, rytmiczna industrialna perkusja, przesterowany nieco chropowaty złowieszczy wokal, wyraźna linia syntetyzatora, gęsto osadzone sample (najczęściej wycięte z horrorów, wypowiedzi polityków itd) i skryta za tym szaleństwem piękna i smutna melodia. Tak jest zbudowany prawie każdy utwór Skinny Puppy, z tym, że (szczególnie na kolejnych płytach) wyłowienie tych składników może okazać się trudne (albo wręcz niemożliwe, a utwory sprawiają wrażenie chaosu Wink ).

"Glass Houses" też mi się bardzo podoba, jest bardzo "gęsty" (na początku wszystkie ścieżki zlewały mi się w jedną całość Wink ), duże wrażenie robi mięsista linia basu. Podobnie zapada w pamięć "Incision". Trochę piosenkowy jest "Far To Frail", z pozoru trochę kiczowata linia melodyczna, ale jak się przesłucha płyty kilka razy okazuj się, że to mylne wrażenie. Ogre śpiewa jakby "przez nos", ogólnie jego wokal może tym, co z stykają się z tą muzyką po raz pierwszy sprawć nieco problemów, po dłuższym obcowaniu jednak stwierdzam, że nie wymieniłbym go z żadnym innym wokalistą (pasuje do tej muzyki idealnie, oto przykład jak z wady można uczynić zaletę!).

"Film" to przepiękna, instrumentalna ekspresja. Piękno jest, jak to zwykle u tego zespołu bywa pojęciem względnym, tu też obok pięknej melodii pojawiają się sample jakichś krzyków, nawoływań, szeptów. Chłopaki unikają oczywistości, i dobrze, dzięki temu muzyka staje się wielowymiarowa. W pamięć wbija się równierz głęboki, brzmiący nieco jak hymn "Icebreaker". Mamy też smutną baladę "Solvent" i wspomniany też z jednej strony kiczowaty, z drugiej niezwykły "Sleeping Beast" (fajnie potraktowano wokal, trzeba usłyszeć, aby się przekonać Wink ). Jest też kontynuacja "Glass Houses" czyli "Glass Out" i na koniec krótki, ale autentycznie napędzający stracha "Brap" z krzykami w tle i niezwykła melodią. To jednak dopieo zapowiedź tego co się będzie działo później.

Płyta ma swoje wady, ale ciężko jej nie lubić. To kawał dobrej muzyki, i jak wspomniałem wcześniej ma swój urok. To zresztą dopiero debiut, więc sporo jej można wybaczyć.

Ten zespół to pozycja obowiązkowa dla tych, co lubią industrial, gotyk, elektronikę, nowe brzmienia, new wave, itp. Po prostu klasyka, naprawdę wielu się nimi inspirowało. Polecam zacząć od debiutu dlatego, że jest on najbardziej przystępny, a zarazem całkiem wiernie prezentuje muzykę graną przez zespół (czego chyba nie można powiedzieć o najnowszej płycie). Posłuchacie?

Powrót do góry Zobacz profil autora
Gość






PostWysłany: Nie 18:48, 19 Lis 2006    Temat postu:
 
ogółem kiepska recenzja, no ale skoro ją napisałem...

Fish w Stodole

Pewien poniedziałkowy wieczór wielu utkwi w pamięci, zapewne i tym, którzy na koncerty chodzą rzadko lub sporadycznie, jak i tam, którzy są stałymi bywalcami tego typu imprez. Do Warszawy zawitał Derek William Dick, znany w szerszych kręgach po prostu jako Fish. Charyzmatyczny wokalista najbardziej znany z występów w grupie Marillion przyjechał do Polski w ramach trasy "Return To Childhood", w której proponuje fanom wykonane w całości Misplaced Childhood, album przez krytyków i niezliczona liczbę słuchaczy uznany za absolutną klasykę.

W roli suportu wystąpił polski zespół Freedom, grupa grająca mocnego rocka progresywnego, mająca dotychczas na koncie dwa albumy. Wykonali oni kilka kawałków z własnego repertuaru, ale także przedstawili swoją interpretację takich utworów jak słynne Hush Deep Purple. Grupa grała bardzo solidnie, brak wyraźnie słabszych punktów spowodował, ze Freedom został przyjęty przez publiczność bardzo dobrze. Jednak trudno uznać, że suport rozruszał wszystkich, duża część publiki nie została wciągnięta do wspólnej zabawy, żywiej reagowały tylko najbardziej spontaniczne osoby. Występ Freedom trzeba ocenić dość dobrze, jednak nie trudno było zauważyć, ze grupa nie ma ogrania, ze brak im (jeszcze) tej klasy, jaka cechuje takich ludzi jak Fish...

Po około godzinie na scenie pojawił się Derek W. Dick z innymi muzykami. Na początku wykonał kilka utworów z solowej kariery, dynamicznych, zaśpiewanych dość agresywnie, choć z pasją i uczuciem, a także poświęceniem. Powitanie Fisha z publicznością nastąpiła dopiero po kilku utworach. Wokalista sprawiał wrażenie bardzo dowcipnego i otwartego człowieka, przeplatał piosenki z zabawnymi anegdotkami o mieszaniu alkoholi Wink, miłości i o przyjaźni polsko-szkockiej (Fish jest Szkotem). Wszyscy jednak czekali z zapartych dechem na właściwą część wieczornego show, czyli na Misplaced Childhood. Nie oznacza to, ze solowe utwory Fisha zostały uznane za złe bądź za źle wykonane! Było wręcz przeciwnie, jednak chyba nawet sami muzycy zdawali sobie sprawę z tego, co jest gwoździem programu...

Pierwsze dźwięki Pseudo Silk Kimono- charakterystyczny klawisz- wprawiły większość fanów w ekstazę. Cała sala zaczęła śpiewać z Fishem, każdy chyba niemal znał na pamięć każda linijkę tekstu, co dodawało tylko smaku i wzmagało uczucia towarzyszące słuchaniu tej niezwykle pięknej muzyki. Następnym utworem jest słynne Kayleigh. Tutaj mamy do czynienia z jedynym zgrzytem w całym występie- przejście Z Pseudo Silk Kimono do słynnego przeboju było niestety nieudane, brak niezauważalnego przejścia zauważył chyba każdy słuchacz, sam utwór też był chyba najsłabszym wykonaniem w całym show choć zdać sobie trzeba sprawę z tego, ze jest to piosenka niezwykle ograna, co może usprawiedliwiać Fisha i jego zespół. Jednak dalej było już tylko lepiej, przepiękne wykonanie Lavender (oczywiście cała sala śpiewa) ze śliczną solówką, a także gitarowy temat z tejże piosenki powracający w Bitter Suite mogły a wręcz musiały powalić na kolana. Nie brakowało tez momentów, w których można było sobie poskakać, do czego zachęcał tez sam Fish. Utkwiło w pamięci też sympatyczny dialog wokalisty z publiką podjęty pod koniec wykonywania legendarnego albumu, podczas Childhood's End? i White Feather. Po zakończeniu odgrywania MC muzycy zeszli na zaplecze, ale wywoływani przez fanów wyszli ponownie, odgrywając znane wszystkim Incommunicado (zażądane wręcz przez publiczność). Stodoła oszalała, jeden z najbardziej żwawych utworów fishowego Marillion wprowadził niesamowity nastrój do tego warszawskiego klubu. Niemal każdy chyba klaskał lub skakał, gdy Fish i reszta odgrywali ten znany przebój z płyty CAS. Następnie muzycy zeszli na zaplecz, ale chyba każdy czuł, ze wrócą... i wrócili, aby odegrać "żądane" przez wszystkich Fugazi, a następnie Market Square Heroes. Potem po wymianie wielu uprzejmości band już definitywnie zszedł ze sceny. Sympatię wzbudził jeden z gitarzystów, który co raz pił zdrowie publiki, Fish natomiast zapowiedział, że do Polski wróci być może w przyszłym roku.

Podsumowując, koncert można uznać za niezwykle udany, perfekcja muzyczna, dość dobra forma wokalna Fisha (jak na jego wiek) i niesamowita więź, jaka łączyła publiczność z muzykami sprawił, że chyba każdy wyszedł co najmniej zadowolony ze Stodoły. Żadna część koncertu nie odstawała od reszty, zarówno solowe utwory Fisha, jak i MC oraz pozostałe kawałki wykonane przez muzyków. Na pewno ci, co byli tego wieczoru w Stodole, pojawią się w tym samym miejscu za rok- zgodnie z zapowiedziami Fisha, w przyszłym roku słynny wokalista zawita po raz kolejny do Polski

Powrót do góry
smith
Fearless


Dołączył: 01 Sty 2006
Posty: 2573
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ja cię znam

PostWysłany: Nie 21:54, 19 Lis 2006    Temat postu:
 
taka mała dygresja:

zauważyliście że fish strasznie jest w polsce ceniony? bardziej chyba niż w jakimkolwiek innym kraju na świecie? i często u nas gości. aż zbyt sympatyczne do okreslenia to jest.

Powrót do góry Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   

Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Pink Floyd Strona Główna -> Any Colour You Like Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony 1, 2, 3  Następny
Strona 1 z 3

 
Skocz do:  
 
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

 
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo

Powered by phpBB © 2004 phpBB Group
Galaxian Theme 1.0.2 by Twisted Galaxy